…a przynajmniej skłaniają do przemyśleń.
Ostatnio obowiązki służbowe rzuciły mnie w podróż – niedługą co prawda, ale cel był z najszacowniejszych: Senat RP! Pokonywanie tych trzech kilometrów samochodem mijałoby się z celem, a udane zaparkowanie w rejonie parlamentu graniczyłoby z cudem. Zwłaszcza, że na trawniku przy ul. Wiejskiej trwał właśnie w najlepsze wesoły piknik i gdy opuszczałem teren sejmu, z głośników dobiegał wyraźnie sepleniący głos jakiegoś barda, domagającego się – przy wtórze ryku wuwuzeli i gwizdków – żeby Polska była Polską. W związku z tymi występami cały teren był starannie ogrodzony barierkami, co dodatkowo zmniejszyło liczbę miejsc parkingowych i potwierdziło słuszność wyboru komunikacji publicznej jako sposobu przemieszczania się na trasie Muzeum Literatury – Senat Rzeczypospolitej.
Jadąc więc autobusem miałem rzadką okazję rzucić okiem na Nowy Świat, niedostępną dla mnie jako kierowcy warszawską wersję Champs-Élysées. Ponieważ autobusy i taksówki przemieszczają się tą arterią w żółwim tempie, wykonałem następujące ćwiczenie umysłowe. Nowy Świat z przyległościami to rejon, w którym spędziłem dzieciństwo i młodość, spróbowałem więc wyobrazić sobie, że zostałem z tej odległej krainy przeniesiony w cudowny sposób w czasy obecne. Co by mnie zaskoczyło, zdumiało, zaszokowało?
Pomijam wnętrze autobusu: ktoś rzucony z ryczącego i brudnego Jelcza do kabiny Solarisa czy MAN-a, niemal sterylnej, klimatyzowanej (kiepsko!), z reklamami wyświetlanymi na monitorach, niewątpliwie doznałby wstrząsu. Ja jednak skupiłem się na widokach za szybą.
Poszerzone kosztem jezdni chodniki są oczywiście atrakcją i wygodą dla pieszych, ale ruch kołowy, choć zmniejszony, odbywa się w tempie takim, jakie pamiętam sprzed niemal pół wieku. Na szerszych chodnikach przybyło kawiarnianych ogródków, a same kawiarnie, podobnie jak sklepy, noszą modne światowe nazwy. Zaskoczenie niewątpliwie wzbudziłaby pani w wieku zdecydowanie dojrzałym, przemierzająca Nowy Świat na hulajnodze. Zaciekawiłby z pewnością widok osób, stojących w kilku miejscach i w nabożnym skupieniu kontemplujących okienka w ścianach budynków, opatrzone niezrozumiałym słowem: bankomat. Moda prezentowana przez przechodniów byłaby interesująca, ale na pewno nie szokująca. Teraz jest po prostu bardziej tolerancyjna, wszelkie style są akceptowalne; wtedy przez jeden sezon obowiązywały rurki, a przez dwa następne spodnie rozszerzane – i nie mogło być wyjątków.
Tym co wprawiłoby w największe zdumienie, był widok jednej z kamienic, której fasada jest remontowana. Zgrabne, lekkie rusztowanie pokryte drobną siatką w wesołym kolorze i odbywający się pod nim normalny ruch – to widok nie do pojęcia dla kogoś kto pamięta PRL-owskie remonty. Wówczas cały chodnik na długości odnawianego budynku zostałby odebrany pieszym, z wyjątkiem wąziutkiej ścieżki tuż przy jezdni, przykrytej masywnym, drewnianym dachem, na który spadałyby z hukiem fragmenty skuwanej elewacji, budząc u starszych przechodniów nieodparte skojarzenia z przeżyciami z okresu Powstania.
Tu chyba właśnie zaszła największa zmiana w scenach widzenia podróżnika w czasie.
Wiedzę o historii swojego narodu i państwa można upowszechniać na różne sposoby. Jeden z nich, dobrze u nas znany, to darcie szat i głośne narzekanie, że świat nas nie docenia, a przecież zawsze byliśmy tacy szlachetni i wspaniali. Efekt stosowania tej metody jest oczywisty: świat jęków nie słucha, albo wzrusza na nie ramionami, a zainteresowanie własną historią, zwłaszcza wśród młodzieży, spada na łeb na szyję.
Uważam że (normalnie pisane!) można inaczej i skuteczniej, co pokazali w ostatnich latach Hiszpanie. Bez żadnych odgórnych zarządzeń, rządowych kampanii czy długofalowych planów kilku młodych Hiszpanów opracowało i wydało gry planszowe, których kanwą są wydarzenia z historii ich państwa. Dwie z nich odniosły duży sukces, także w wymiarze handlowym, i to nie tylko w ojczyźnie.
Wszyscy znamy obraz Francisca Goi Rozstrzelanie powstańców madryckich, ale niewielu z nas wie dokładnie, jakie wydarzenie historyczne kryje się za tą dramatyczną sceną. Daniel Val, autor gry planszowej 2 de Mayo (2 maja), na pudełku umieścił reprodukcję fragmentu dzieła Goi, a przy pomocy prostych mechanizmów rozgrywki oddał przebieg madryckich wydarzeń 1808 roku. Kilkugodzinne walki hiszpańskich cywilów, wspieranych przez nielicznych żołnierzy, przeciwko okupacyjnym wojskom napoleońskim odtwarzamy w ciągu półgodzinnej partii na niewielkiej planszy, będącej reprodukcją pochodzącego z epoki planu Madrytu. Używamy do tego drewnianych kostek i dwudziestu dwóch kart opisujących ważniejsze epizody powstania. Autor nie ukrywa aktów heroizmu ani okrucieństwa obu walczących stron, dzięki czemu gra jest bardziej przykładem mądrze prowadzonej popularyzacji wiedzy niż nachalnej agitacji. BoardGameGeek, największy portal poświęcony grom planszowym odnotowuje ponad półtora tysiąca posiadaczy 2 de Mayo z całego świata, choć z pewnością jest ich wielokrotnie więcej. Wszyscy oni dobrze już wiedzą, co wydarzyło się w Madrycie 2 maja 1808 roku, a także co mogło się zdarzyć – bo najciekawszym aspektem dobrych gier historycznych jest możliwość sprawdzenia alternatywnych wersji przebiegu wydarzeń.
Fot.: BoardGameGeek (autor: Daniel Val)
Najbardziej kontrowersyjne wydarzenie dwudziestowiecznej historii Hiszpanii wybrał Antonio Catalan, autor poświęconej hiszpańskiej wojnie domowej 1936-1939 gry España 1936, która od ukazania się w 2007 r. zyskała przychylność rzeszy graczy z kilku kontynentów. Starcie to budzi do dziś najżywsze emocje i rodzi podziały wśród historyków i polityków. Tu rozgrywka trwa do trzech godzin, ale to niewiele, biorąc pod uwagę, że gracze odtwarzają nie klikugodzinne starcia w Madrycie, tylko trwającą niemal trzy lata wojnę, w którą angażowały się politycznie i militarnie także światowe potęgi. Najważniejsze aspekty operacyjne, technologiczne i międzynarodowe opisane są na kartach, którymi posługują się obaj gracze w celu uzyskania doraźnej i długofalowej przewagi nad przeciwnikiem. Specyfika i historyczne uwarunkowania działań każdej ze stron są oddane w sposób żywy i angażujący, a wiedza o istocie tego konfliktu przekazywana jest skuteczniej niż w trakcie uroczystych akademii czy przemarszów z pochodniami.
Fot.: BoardGameGeek (autor: Antonio Catalan)
Warto dodać, że instrukcje do obu gier oprócz reguł zawierają też – napisane kompetentnie, przystępnie i obiektywnie – noty historyczne, z których zainteresowani gracze mogą dowiedzieć się więcej o konfliktach odtwarzanych w trakcie rozgrywki.
A jak to jest z planszówkowym popularyzowaniem historii Polski, opowiem przy następnej okazji.
Rozsądek jest bezlitosny:
Zwierzęta na ogół żyją krócej niż ludzie i nie wolno o tym zapominać.
Szesnaście i pół roku to bardzo dużo, nawet dla tak niewielkiego pieska jak jamnik.
To długie życie – mam nadzieję, że ona też tak uważała – było naprawdę udane, ciekawe, spędzone w otoczeniu kochających ludzi. A mogło trwać bardzo krótko, skoro trafiła do nas jako czterodniowy noworodek, uratowany przed uśpieniem.
Choć nie ominęły jej różne choroby, przypadłości i dolegliwości, do samego końca zachowała ogólną sprawność i nienajgorszą jak na swój wiek formę.
Załamanie było nagłe, a końcowe cierpienie trwało bardzo krótko.
Była zwierzęciem – nie miała planów na przyszłość, nie żałowała odchodzącej przeszłości.
Jasne. Pewnie. Super.
Ale co z tego, skoro jej tak bardzo nie ma!
Nawet na wspaniałych, ukochanych płytach zdarzają się nagrania nieco mniej wspaniałe i ukochane. I nie chodzi mi o ewidentne wpadki, jak kończący płytę Fireball zespołu Deep Purple utwór No One Came, który robi wrażenie, jakby powstał bez żadnego pomysłu, tylko dla wypełnienia pustego miejsca na płycie. W czasie jego odtwarzania zawsze wpadam w panikę, że on się nigdy nie skończy – co zresztą rzadko się zdarza, bo na ogół kończę słuchanie Fireball na cudownym Fools, żeby nie psuć sobie wrażenia. Myślę jednak raczej o kawałkach, które mi po prostu „nie leżą”, choć same w sobie nie są złe i nie obniżają wysokiej oceny całej płyty. Powiedzmy: The Prophet’s Song, nieco ciężkawy i przydługi na tle reszty A Night at the Opera Queen.
Ale są też albumy, które kocham w całości, bez wyjątków. Takim jest siódma płyta Led Zeppelin – Presence. Gdy słucham jej od początku do końca, to przy żadnym z siedmiu utworów moja uwaga nie słabnie, nie ma momentu, gdy słuchając jednego, popędzam go w myślach i czekam już na rozpoczęcie się następnego. Jednak nawet wśród tych Siedmiu Wspaniałych jest kompozycja wybijająca się swoją wspaniałością ponad pozostałe – to otwierający album Achilles Last Stand.
Istnieją kompozycje skończone, domknięte w swej doskonałości. Nie wiem, co można by było dodać do Parents Budgie, Bohemian Rhapsody Queen, Shine On You Crazy Diamond Pink Floyd, Brothers in Arms Dire Straits, Close to the Edge Yes, czy choćby Stairway to Heaven tegoż Led Zeppelin. Z Achilles Last Stand jest trochę inaczej. Wypływający z ciszy prosty motyw gitarowy Jimmy’ego Page’a trwa dwadzieścia sekund na początku utworu i wraca na jego końcu na trzydzieści sekund, by znów pogrążyć się w ciszy. Nad całym utworem unosi się tajemnica jego początku i zakończenia, pytanie które zadaję sobie od chwili, gdy trzydzieści kilka lat temu pierwszy raz usłyszałem Ostatnią walkę Achillesa: czy ten riff mógł się rozwinąć w samodzielną, odrębną kompozycję? Jak ona by brzmiała? I czy Achilles Last Stand pozbawiony swej klamry byłby tym czym jest?
Wyłaniające się z milczącej przestrzeni i ginące w niej ostinato nieodmiennie budzi we mnie tęsknotę za czymś, co nigdy już nie powstanie i może właśnie dlatego jest tak wspaniałe i nieskończenie piękne.
Kazimierz Dąbrowski, mój poprzednik na stanowisku głównego inwentaryzatora Muzeum Literatury, był jednocześnie tego stanowiska twórcą i organizatorem. Trwał na nim aż do odejścia na emeryturę w 1998 r. Ześrodkował i uporządkował ogromną dokumentację związaną z pozyskiwaniem i ruchem naszych muzealiów, która powstawała przez kilka dziesięcioleci działalności Muzeum, wypracował i wdrożył procedury, które z pewnymi modyfikacjami stosujemy do dziś i – jestem o tym przekonany – będziemy stosować jeszcze długo.
Ale charakter Kazimierza nie pozwalał Mu zamknąć się w tych urzędniczych obowiązkach. Zawdzięczamy Mu również m.in. ważną wystawę paryskiej Kultury i przejęcie archiwum i pamiątek po Konstantym Aleksandrze Jeleńskim. Obiekty z tego przekazu stały się jednym z filarów prezentowanej niedawno z olbrzymim sukcesem ekspozycji poświęconej Kotowi i Leonorze Fini.
Jakby tego wszystkiego było mało, na początku lat 90. ubiegłego wieku Kazimierz stał się pionierem wprowadzania do działalności Muzeum technik informatycznych i twórcą baz danych muzealiów. Jego zaangażowanie w tej dziedzinie wyraziście kontrastowało z postawą niektórych muzealników (reprezentujących czasem znacznie młodsze pokolenia), nieufnych wobec niesprawdzonych nowinek i modernizacyjnych fanaberii. Stworzone przez Kazimierza bazy nadal służą z powodzeniem w kilku działach i oddziałach Muzeum, nieustannie rozbudowywane i uzupełniane. Nikt już sobie dzisiaj nie wyobraża szybkiego wyszukiwania informacji w czasie rozlicznych kwerend bez tego narzędzia, ale dwadzieścia lat temu uważali tak nieliczni.
Już po odejściu na zasłużony odpoczynek wspierał nas Kazimierz, wykonując w ramach umów o dzieło liczne prace związne ze zbiorami i bazami danych oddziałów. Nadal też, w czasie naszych prywatnych spotkań, interesuje się sprawami Muzeum, a Jego uwagi i przemyślenia, wynikające z ogromnego muzealnego i życiowego doświadczenia, są dla mnie cennym punktem odniesienia w myśleniu o teraźniejszości i przyszłości Muzeum Literatury.
A że dziś Kaziuki, więc życzę Ci Kazimierzu – ale także naszemu Muzeum i sobie – by nie opuszczało Cię zdrowie i poczucie humoru. Sto lat!
Muzealnik. Adiunkt muzealny. Kustosz. Kurator. Słowa wywołujące ziewanie. Wiadomo: starzy, brodaci panowie, przysypiający za biurkami wśród zakurzonych eksponatów, lub sunący przez ciche i puste sale muzealne, w których – rzecz jasna – nie wolno niczego dotykać, należy natomiast przechodzić dalej.
Wystawa: śmierdzące kapcie, żeby nie brudzić podłogi, gabloty z nieciekawymi bibelotami, obrazki wiszące na ścianach w równych rzędach.
Zwiedzający muzea: zagnani siłą uczniowie, półprzytomni ze zmęczenia turyści, oficjalne delegacje zaliczające obowiązkowe punkty programu. Nuda. Nic się nie dzieje. Pustka, proszę pana. No i aż się chce wyjść.
Naprawdę?
HMS Belfast, Tamiza, Londyn. Okręt-muzeum. Idę jednym z dolnych pokładów, nagle ciszę rozdziera przerażający krzyk mordowanego człowieka. Podchodzę ostrożnie do otwartych drzwi i zaglądam: na fotelu dentystycznym siedzi z rozdziawioną paszczą marynarz-manekin, nad nim pochyla się inny manekin w białym fartuchu z bormaszyną w ręku. Ponowny ryk dudni między pokładami.
Imperial War Museum, Londyn, główny hol na parterze. Wśród czołgów, dział, podwieszonych pod sufitem samolotów z obu wojen światowych, dostrzegam dziwną konstrukcję. To odtworzone wnętrze okrętu podwodnego. W środku tłum, całe rodziny: ojcowie z synami tłoczą się przy peryskopach, odkręcają i zakręcają zawory zbiorników balastowych, mażą po mapach na stole nakresowym, wykrzykują komendy w rury głosowe. Lekko znudzone mamy ożywiają się nagle, widząc na ścianie tajemniczy otwór, przesłonięty okrągłą blaszką. Obok napis: „Jeśli jesteś odważny, sprawdź jaki smród panował na okręcie podwodnym”. Odważniejsza z mam ostrożnie odsuwa blaszkę, delikatnie pociąga nosem i z piskiem ucieka.
Muzeum Literatury, Warszawa. Spektakl dla najmłodszych, wrzask zachwyconych dzieciaków słychać dwa piętra wyżej. Wystawa Baczyńskiego, w ostatniej, zaciemnionej sali ktoś ze zwiedzających przyklęknął i – modli się? A może się zamyślił? W związku z wystawą poświęconą muzyce rockowej, literaturze i sztuce czasów PRL-u ktoś wpisał w księdze pamiątkowej uwagę: „Co za idiota tak głośno puścił muzykę?” Wystawa Gombrowicza, na środku jednej z sal jezioro, pływają w nim walizki i kufry. Z głębi wystawy Leonor Fini i Konstantego Jeleńskiego dobiega śpiew Madonny.
Naprawdę.
Romantyczny etap historii literatury polskiej zawsze zajmował szczególne miejsce w działalności Muzeum Literatury, które powstało jako Muzeum Adama Mickiewicza, a i po zmianie nazwy na obecną zachowało Wieszcza jako patrona. Odnoszenie się do romantycznego sposobu widzenia świata organizuje wciąż sposób naszego muzealnego myślenia o historii, literaturze, kulturze.
Przeczytałem na nowo dwa romantyczne wiersze, znane powszechnie, niemal na pamięć, ale gdy zestawiłem je obok siebie, błysnęły nowym znaczeniem. Dwudziestotrzyletni Mickiewicz pisze w roku 1821 Romantyczność, rzucając wyzwanie „nieromantycznemu” światu, butnie opowiadając się po stronie „prostoty”, „gawiedzi”, „gminu” – przeciw „rozumowi”, „nauce” i „mędrcom”. Podziela romantyczne spojrzenie na dzieje tragicznie zakończonej miłości:
I ja to słyszę, i ja tak wierzę,
Płaczę i mówię pacierze.
Mija niewiele ponad ćwierć wieku i nieco tylko starszy, dwudziestosześcioletni Norwid próbuje spojrzeć na historię innych tragicznych kochanków przez romantyczne szkiełko. Ale jest już za późno: choć cyprysy z wiersza W Weronie podpowiadają, że meteor to metafizyczna łza, padająca na groby Romea i Julii, poeta z rezygnacją skłania się ku innej opinii:
A ludzie mówią, i mówią uczenie,
Że to nie łzy są, ale że kamienie.
Poeta chce, by „łza znad planety” „przeciekła”, przeniknęła przez płyty grobowe romantycznych kochanków, ale musi przyznać, że „uczony”, naukowy opis przechodzenia meteoroidów przez ziemską atmosferę jest co najmniej równouprawniony z romantyczną perspektywą zjawiska.
Bynajmniej nie skromne „dziewczyna czuje” u początku drogi i uczone „to nie łzy są” u jej kresu. Świtem silniej mówiące „czucie i wiara”, a o zmierzchu świadomość, że nikt nie czeka na kosmiczne łzy. Romantyzm wschodzący i romantyzm zachodzący, buntowniczy i godzący się ze światem racjonalnym. Ale wciąż romantyzm.
Główny inwentaryzator. Czyli? Czyli ten, który stara się zapanować nad zbiorami muzeum, na przykład tak, by o każdym eksponacie było wiadomo jak najwięcej. Żeby historia pozyskania każdego z nich była udokumentowana i żeby dało się ją odtworzyć, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Na pozór nie wygląda to ciekawie. Ale bywa różnie.
Telefon. Młoda pani chce się dowiedzieć o losach pewnego daru, otrzymanego przez muzeum dawno, dawno temu. Robi to na prośbę dziadka, który mieszka na drugim końcu świata – darczyńca był jego krewnym, chcieliby nawiązać z nim kontakt. Umawiam się na telefon następnego dnia i zaczynam szukać. Powoli z pożółkłych dokumentów, podziękowań, listów, zapisów w księgach wyłania się nietuzinkowa historia ofiarodawcy i jego daru. Okazuje się też, że nie zachowały się żadne wskazówki dotyczące adresu tej osoby, a ona sama już z pewnością nie żyje. Robię odbitki kserograficzne dokumentów, dzwonię do pani i umawiamy się w muzeum.
Przekazuję kopie, jest mi przykro, że nie zdobyłem informacji adresowych o zmarłym krewnym. Pani dziękuje w imieniu swoim i dziadka, ja również jestem wdzięczny, że mogłem dotrzeć do ciekawej, zamierzchłej historii jakiegoś fragmentu naszych zbiorów, historii nieznanej mi wcześniej, bo przecież nie sposób poznać i spamiętać je wszystkie.
Jest miło.
Mijają trzy tygodnie, może miesiąc, sprawa gdzieś tam znika w pamięci, przysypana natłokiem Bardzo Ważnych i Pilnych Spraw. I znów telefon, tym razem z drugiego końca świata. Starszy pan zapewnia mnie, jak ważne były dla niego odnalezione dokumenty, które przesłała mu wnuczka, nawet jeśli nie wszystko dało się dzięki nim odtworzyć. I jaki jest wdzięczny, że poświęciłem czas na poszukiwania. Ja zapewniam, że także po to moi poprzednicy porządkowali i zachowali tę dokumentację, żebyśmy dziś mogli pomóc w sprawach takich jak ta. Mam wrażenie, że pod koniec rozmowy głos starszego pana leciutko się łamie. Mój zresztą też.
A potem jeszcze z drugiej półkuli przychodzi pocztówka z życzeniami świątecznymi i noworocznymi.
Jest bardzo miło.
Od tego momentu mija niemal dokładnie trzydzieści lat. Było już po Wujku, a jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Stan wojenny zdążył pokazać pazury, ale także rozlazłość systemu, który bronił się przed nieuchronną agonią niemrawo, jakby bez przekonania, choć potrafił wciąż zabić. Miałem wrażenie, że na ulicach Warszawy działo się mniej niż w mojej głowie, w której emocje skakały po maksymalnej amplitudzie, między „ludzie tak tego nie zostawią, teraz ich zmieciemy”, a „wszystko stracone, ludzie mają dość”.
I właśnie w takim momencie, gdy jojo emocji poszybowało w górę, mieszanina złości, optymizmu, chęci odwetu, młodzieńczego zapału i braku wyobraźni wystrzeliła wprost spod serca w raczej nieoczekiwany przeze mnie sposób.
W wynajmowanym mieszkanku Za Żelazną Bramą akurat było parę osób, rodziły się i umierały plany, pomysły i strategie, a mnie coś dopadło i wyszedłem do ciemnej kuchni, zamknąłem drzwi i w kilka minut napisałem… wiersz. Może nie przesadzajmy: wierszyk.
Następnego dnia kilka wtajemniczonych osób przepisało go w kilkunastu egzemplarzach na maszynach do pisania Biblioteki Uniwersyteckiej, na małych kawałkach cienkiej zielonkawej przebitki, podpisując go na moją prośbę tajemniczym „eR”. I poszedł sobie wierszyk w mroźny świat stanu wojennego. Miałem dwa przyjemne momenty z tym związane. Raz gdy ktoś wcisnął mi w rękę kawałeczek przebitki i szepnął: „przeczytaj, niezłe”. I gdy w czasie rodzinnego spotkania świątecznego przytargałem naręcze bibuły, a wśród niej ową cieniutką karteczkę. Rodzina wertowała pisemka, apele, ulotki, a gdy jedna z osób przeczytała anonimowy wierszyk (konspiracja!), otrząsnęła się tylko i powiedziała: okropne!
Dziś te trzy zwrotki dokumentują już tylko stan głowy i serca, młodszych o trzydzieści lat.
Milczenie będzie w tym sektorze
Pustym – choć pełnym zapomnienia,
Ciche kwatery wiatr przeorze
I będzie tam najcięższa ziemia.
Nikt nie napotka tam nikogo,
Nie będzie kwiatów i motyli.
Każdy najdalszą minie drogą
Aleję Tych Co Zasłużyli.
W nie-żałobnego marsza rytmie
Powiozą was grabarze czarni.
Tak wam ostatnia musztra minie –
Kiedy już zdejmą was z latarni.